HomeDorobek naukowyKsiążkiIgnacy Karpowicz i polityczne konteksty

Na marginesie książek Ignacego Karpowicza „Niehalo” i „Sońka”

Jak już pisałem poniżej, byłem w tym roku w Krynkach, na spotkaniu w ramach TRIALOGU. Konferencja o takim tytule to spadek intelektualny po Sokracie Janowiczu, którego nie tylko ceniłem ale osobiście bardzo lubiłem. W trakcie dyskusji o literaturze białoruskiej Andrzej Stasiuk rzucił kilka nonszalanckich uwag, które zabolały część audytorium. Chóralnie pomagano Stasiukowi wyszukać nazwiska białoruskich pisarzy współczesnych. Lista zaczęła rosnąć i autor „Murów Hebronu” musiał czuć zażenowanie. Na marginesie i niechcący przemknęło też nazwisko Ignacego Karpowicza, ale ktoś zaraz poprawił, że jego białoruskość jest śladowa i trudno go zaliczać w poczet białoruskich twórców.

Znany dziennikarz białostocki podszedł później do mnie po dyskusji i zagadnął, czy znam twórczość Karpowicza. No nie znam. Trochę wstyd, że nie czytałem, bo to już nominat i laureat wielu prestiżowych nagród. Dziennikarz zawarł w pytaniu przyjacielskie zadanie. Przeczytaj i powiedz mi co o tym sądzisz. Bo mnie się wydaje, że to jakieś nadmuchane. Proza średnia, tematy takie sobie, ale sława rośnie. Może się nie znam… zadumał się mój znajomy.

Kupiłem „Niehalo” i „Sońkę”. W empiku leży też parę innych książek Ignacego Karpowicza. Jednym słowem znany pisarz młodego pokolenia. Wstyd nie znać, nie przeczytać.

I zacząłem.

I otworzył się przede mną białostocki świat. Zobaczyłem w opowieści „Niehalo” na nowo Lipową i jej sklepy, zajrzałem jak przed kilkunastu laty do redakcji białostockiego oddziału „Gazety”, odwiedziłem popartyjny gmach należący do Uniwersytetu, przeszedłem się spacerkiem wokół pałacu Branickich. Wypiłem z autorem piwo w kilku kultowych knajpach w centrum miasta. Znam Białystok i wielu jego utalentowanych ludzi. Lubię tu przejeżdżać.

Na okładce „Niehalo” dziennikarze i publicyści związani z „Gazetą” zachwalają dzieło Karpowicza. Trzeba przyznać, że to nie oni, ale wydawnictwo „Czarne” wylansowało młodego pisarza z Białegostoku. Wznowienie książki przez Wydawnictwo Literackie oraz liczne nominacje do Nike, doskonałe recenzje „salonu” potwierdzają, że warszaffka przyjęła Karpowicza jak swojego. Dostał pieczęć, glejt, że jest dobrym, a nawet bardzo dobrym pisarzem. A ja się jeszcze waham i zastanawiam dlaczego?

Włodzimierz Pawluczuk, profesor, autor słynnego „Reportażu o końcu świata” a także paru innych wybitnych książek literackich i naukowych powiedział mi kiedyś przy okazji naszej wspólnej wyprawy do jego rodzinnej wsi Ryboły, że ma tutaj bardzo mądrego wujka. Jak przyjeżdża do Ryboł to siada z nim na ławce i długie godziny gawędzą. Wujek miał takie bardzo znamienite powiedzonko: „Świat dzieli się na ruski i polski”. Przy czym „polski świat” to zarówno Japonia, Ameryka, Francja Niemcy i całe to obce i nie nasze. A ruski świat to bardzo prosto – to nasz świat. Nasz domowy, wioskowy, cerkiewny, poukładany i zrozumiały…

Rodzina Pawluczuka pamięta jak się ten świat rozpadł w 1915 roku, kiedy armia carska wysiedliła całą białostocczyznę hen daleko na wschód. Wielu wróciło z połamanymi życiorysami i nową tożsamością. Już nie tutejszą, białorusko – polesko – ukraińską, ale jakąś ruską, czerwoną, porewolucyjną. Pisze o tym także Pawluczuk w swojej doskonałej powieści „Judasz”. A potem jak przyszła pańska Polska to podział się jeszcze bardziej pogłębił bo Piłsudski nie lubił ruskiego świata i walczył z cerkwią i niszczył ich świat tutejszy. A jak przyszli bolszewicy to znów przynieśli ruski świat, może trochę nie taki, ale miejscowym żyło się jakoś, nie najgorzej.

 

Polski i ruski świat w Białymstoku to „yin i yan” dla lokalnej cywilizacji, to nieustannie powracające resentymenty wynikające z rozpadu, który stał się nie za ich przyczyną, jak powyżej narysowałem bardzo grubą kreską. Bardzo grubą, gdyż wielu ludzi „tutejszych”, którzy przyjechali do Białegostoku z okolicznych wsi i miasteczek nie zawsze utożsamiało się z tym ruskim światem. Uważają się za Białorusinów, choć nie brakuje takich co wszystkich przyjezdnych na południe od Ryboł uznają za Ukraińców.

 

Na przeciwległym biegunie tego „świata ruskiego” mamy świat polski. To jest białostocka kultura wysoka, miejska, to są nauczyciele i średnio zamożna miejscowa inteligencja, która w drugim lub trzecim pokoleniu zostaje wystawiana na próbę tolerancji i cierpliwości.

 

Każdy akt katolickiej, polskiej, „solidarnościowej” działalności otrzymuje glejt od drugiej strony. Że są agresywni, że narzucają swoją wizją świata. I w ogóle – jak potwierdza to światowa literatura Huntington i inni geopolityczni eksperci – wielka wojna cywilizacji zacznie się właśnie w Białymstoku. A na przeciwległych frontach będą kacapy i katole. Na razie linii tego frontu nie widać, ale to jest niewidoczne tylko dla niewtajemniczonych.

Każda ze stron tego sporu, który drzemie pod powierzchnią i nie jest często rozpoznawana przez nie tutejszych, ma swoje racje. Kacapy mają pretensję o nawracanie na katolicyzm i polskość narodowo-piłsudsko-solidarnościową. Katole są przekonani, że kacapy to w istocie agentura Łukaszenki i Putina. W latach PRL-u to kacapy zajmowały kluczowe stanowiska w UB, partii i w nomenklaturze województwa, to oni narzucali sowiecką kulturę i byli wiernymi poddanymi bolszewickiej Moskwy. Kiedy w 1994 roku grupa młodych artystów zrobiła spektakl pt. „Zjazd deputowanych ludowych w Białymstoku. Listopad 1939 roku”, w miejscowej elicie o wschodnich korzeniach zawrzało. Arcybiskup prawosławny nazwał to nawoływaniem do czystek etnicznych i dowodem wrogości świata „polsko-solidarnościowego” do braci białoruskich, ukraińskich i prawosławnych z całego Podlasia. Przez wiele lat ten lęk przed „polską rozprawą” z kacapami dominuje w publicystyce miesięcznika „Przegląd Prawosławny”, gdzie w podgrzewaniu nastrojów bojowych basuje głos słynnego felietonisty Michała Bołtryka.

Trzeba uczciwie powiedzieć, że białoruskie środowiska twórcze i intelektualiści pokroju Sokrata Janowicza, braci Mironowiczów, Maksymiuków, Olega Łatyszonka a w końcu Leona Tarasewicza i wielu innych, dzielnie walczy z takim stereotypem i podziałami wchodząc w równoważny dialog z „katolskim” polskim światem, bez kompleksów i bez uprzedzeń. Są to naprawdę wybitni przedstawiciele mniejszości białoruskiej, którzy swoją pracą i siłą charakteru doszli do najwyższych stanowisk i udowodnili wysokie, a nawet wybitne kompetencje. Oni nie mają kompleksów, że pochodzą ze wsi, że są prawosławni, że rodzice to w pierwszym lub drugim pokoleniu chłopi a w trzecim pokoleniu czasem i analfabeci. Od ludzi tego pokroju nie usłyszymy wprost, że taki prymitywny podział na kacapów i katoli ma jakiś sens i jest odzwierciedleniem stanu rzeczy. To nie jest ich świat i nie ich sposób myślenia, chociaż co i rusz ktoś próbuje ich w te skafandry, skorupy, kostiumy i stereotypy ubierać.

Do jednego z takich co próbuje narzucać lub odtwarzać podział na świat kacapów i katoli zaliczam niestety Ignacego Karpowicza. Pisarz ma bowiem siłę demiurga i stwórcy. Albo świat opisuje wiernie, albo go stwarza od nowa, ale tym samym daje ludziom coś nowego, ważnego. Opisuje ludzi budując świat, ich wyobraźnię, zarządza tą wyobraźnią. Od pierwszych stron książki „Niehalo” odnoszę wrażenie, że autor zmaga się ze swoimi własnymi kompleksami kacapskimi. Nie potrafi sobie poradzić z rozpoznaniem istoty „polskiego świata” i ku uciesze gawiedzi z Warszawy wyśmiewa wszystko co katolskie, solidarnościowe, polskie. Nawet nie może ścierpieć swojego brata – idioty – co to się zapisał do Wszechpolaków. A już najwyższy poziom pogardy osiąga w opisie hipopotamów demonstrujących na wezwania księdza Muchomora.

Owszem, zgadzam się, że Karpowicz dysponuje niebanalnym talentem literackim, używa zaskakujących i trafnych przenośni, niebanalnych opisów i innych chwytów, które podnoszą momentami jego prozę na wysoki poziom. Ale tuż obok są też banały, w stylu zawołania do emerytów, aby umierali wcześniej, czy też niezdarne próby fizjologicznego opisywania uczuć. Proza nierówna, ale pokazująca, że autor ma potencjał. Musi jednak jeszcze dużo pracować nad sobą.

 

Świat rozterek duchowych Karpowicza – podmiotu literackiego – w powieści „Niehalo”, jest jednak ograniczony dość poważnie. Odnieść można wrażenie, że nie są to rozterki duchowe ale problemy fizjologiczne. Bohater rozpoznaje swój młody organizm, uczy się go, walczy z nim i próbuje go opanować. Efekt jest jednak dość marny. Z końcowych rozdziałów wynika bowiem, że w efekcie zatrucia (piwem, marychą, albo klejem) oprowadza po białostockim świecie ożywione pomniki Popiełuszki i Piłsudskiego, wciągając narodowych bohaterów (he,he,he…) w swoją prywatną awanturę i ustawiając je po stronie kacapskiej, przeciw katolom. Zabieg tyleż literacki, co polityczny, ze śladami intrygi ubeckiej, którą nazywają odwróceniem agenta. Sam bohater powieści przyznaje, że dziadek był w UB, więc możliwe, że odziedziczył inteligentne narzędzia demiurga, aby rządzić światem z tylnego siedzenia, pociąga za sznurki i bawi się nieporadnością grubych bab, nieudacznych kochanek, tępych lub zapijaczonych przełożonych w gazecie, nauczycieli i profesorów w szkołach które przeszedł. Popijając piwo, napuszcza swoje literackie marionetki na siebie i z rozbawieniem dużego dziecka widzi jak niezdarnie skaczą sobie do oczu. Świat kacapski i katolski zarysowany przez Karpowicza świetnie pasuje do poetyki felietonów Urbana, w kultowym tygodniku byłych ubeków.

Ja się na taki świat i na takie podziały nie zgadzam. Mam Białystok za dużo mądrzejsze i ciekawsze miasto niż to zobaczyłem w powieści „Niehalo” Ignacego Karpowicza.

 

Nieco podobna historia jest z powieścią „Sońka”. Karpowicz podwyższył stawkę, jest już pisarzem dojrzalszym. Wytworny język, barwne i sensualne opisy wsi, literackiego fotografie twarzy starej kobiety, krowy, psa, okolicznych roślin i tego ciepła płynącego z babcinej zagrody – przekonujący obraz. Wszystko za chwilę burzy jednak nadmiarem wulgaryzmów – niż gruszki ni z pietruszki. Początkowy pozytywny efekt niweluje też sposób narracji tytułowej bohaterki, jej historyczna opowieść brzmi pretensjonalnie i sztucznie. To nie są jej słowa, nie tak budowana jest fraza wiejskiej kobiety. A już salwę śmiechu może wywołać zdanie:

„Kiedy mnie dotykał, kiedy oddychał w moją skórę, kiedy prowadził moją dłoń po linii swego kręgosłupa, drobny kręg po kręgu, skorupki pożądania, kiedy był obok, woń tataraku – ja znikałam, a równocześnie byłam bardziej prawdziwa i cielesna niż kiedykolwiek” (s. 136-137).

Widać wyraźnie, że Ignacy Karpowicz z wiejskimi kobietami o seksie nie gadał, a modlitwy szeptuchy brał za swoje własne imaginacje. Stara kobieta na wsi nie opowiada o rzeczach intymnych, a na pewno nie obcym z miasta i na pewno nie takim językiem. Warto tu popracować, aby znaleźć w tego typu opowieściach równowagę między naszym (miastowych) językiem a prawdziwymi emocjami prostych ludzi, którzy znajdują dla nich zupełnie inną formę ekspresji.

 

Rozumiem, że autor usiłuje przykleić się do białoruskiego korzenia, z którego wyrósł, ale przez lata nie czerpał soków (trujących czy ożywczych?). Wtręty z białoruskiej gwary białostockiej są zatem pretensjonalne, nie naturalne i nie dają zamierzonego rezultatu choćby poprzez zbyt literacki sposób opowieści Sońki. Tu się rozbija na kawałki talent Karpowicza. Takie historie wojenne jak Sońki trzeba umieć opowiedzieć. Albo jej prostym językiem, albo swoją wyuczoną i wydumaną manierą literacką. Ale czy warto tak mieszać gatunki i robić mętlik? Pomieszanie języka w trakcie opowieści jest uzasadnione jeżeli pije się alkohol, dużo alkoholu, lub zmienia się miejsce, spacerując na przykład po ulicach wielkiego miasta, no załóżmy, że nie Dublina, a Białegostoku. We własnej chałupie Sońka powinna mówić po swojemu, spokojnie, wyczerpująco, z detalami i długo. Bardzo długo. Do samego wieczora.

Wraca w pięknej opowieści o niezwyczajnej Sońce natręctwo antykatolskie, z którego Karpowicz mimo rozwijającego się talentu nie potrafi się wyplątać. Może dlatego, że cały czas czuje się zakładnikiem warszaffki, która dotąd go będzie wychwalała i nagradzała dopóki nie przestanie nadawać na zasyfiały i duszny polski prowincjonalizm.

Ja rozumiem, że można udrapować do teatralnej inscenizacji esesmana na Chrystusa, pokazując, że śmiało łamie schematy i bliższy mu niemiecki bohater ginący męczeńską śmiercią od chłopskich wideł. Ale co to za zadra antykatolska w Karpowiczu siedzi? Tego za cholerę nie rozumiem i autor nie ułatwia mi rozplątania tej zagadki. Gdy czytam Łarysę Geniusz to wiadomo – polskie władze sanacyjne robiły krzywdę Białorusinom. Taką namacalną i taką duchową. Zrozumiałe, że pisze z lękiem a czasem pogardą o Polsce, która nie wyrzeka się swoich mocarstwowych ambicji marząc o wielkiej Polsce nawet na narach obozowych w dalekiej Syberii. Rozumiem Łarysę Geniusz, że pogardziła Czechami, którzy wyrzekli się wolności i hurtem sprzedawali białoruskich imigrantów siepaczom z NKWD. Rozumiem, że miała pretensję do Niemców, że wplątali białoruską diasporę w intrygę, za którą poetka z mężem zapłacili wieloma latami łagrów.

 

Ale za co Karpowicz nienawidzi katolski świat? Po co utrwala stereotypy? Do jakiego większego projektu mu to potrzebne? Tego nie rozumiem. Swój rozwijający się talent mógłby przecież wykorzystać tak jak wielu białostockich kolegów, którzy potrafili swoją wiejską białoruskość i swoją polską prawosławność podnieśli do rangi szlachetnej tożsamości.

Twórczość artystów teatralnych Tomaszuka czy Słobodzianka, pisarstwo Redlińskiego czy Janowicza, malarstwo Tarasewicza czy Dmitruk wykazały, że klimat białostockiej wsi i jej historiozoficzny widnokrąg może stać się elementem światowej kultury i dziedzictwa europejskiego. Będę zatem czekał na kolejną książkę Karpowicza, z której dowiem się, że można kochać swoją małą ojczyznę bez pozycjonowania się na ofiarę.

PS. Uwaga! W ikonie wpisu oraz w tekście wstawiłem dostępne w internecie kopie prac Małgorzaty Dmitruk, pochodzącej z Białostocczyzny, a zarazem jednej z najbardziej utalentowanych artystów plastyków młodszego pokolenia.

Komentowanie zamknięte.