HomeCo napisałemPublicystyka(Polski) Między Zbąszynkiem a Grossem

Sorry, this entry is only available in Polish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

Mariusz Maszkiewicz

Józef Beck

Artykuł Jarka Kapsy o Zbąszyniu – jak zwykle jego teksty – wciągający, inteligentny i zmuszający do refleksji. Jego talenty w tej dziedzinie znam od dawna, cenię i podziwiam. W tym jednak przypadku postanowiłem podjąć polemikę, gdyż za mocno mi zapachniało tym znanym od wielu lat smrodkiem dydaktycznym z okolicy Czerskiej. Po przeczytaniu tekstu zajrzałem do Wikipedii, gdzie pod hasłem Zbąszyn czytamy m.in.: W październiku 1938 roku Niemcy w ramach tzw. Polenaktion wypędzili do Polski ok. 17 tysięcy Żydów nieposiadających obywatelstwa niemieckiego, z czego ok. 6 tysięcy zostało internowanych w obozie w Zbąszyniu. I wtedy z przerażeniem wyobraziłem sobie kolejny tekst o polskich obozach koncentracyjnych, gdzie II Rzeczpospolita mordowała uchodźców….

Pewien rodzaj narracji zdominował znaczną część polskiej inteligencji i stworzono jakiś rodzaj kanonu, którego nieprzestrzeganie oznacza automatyczne oskarżenie o antysemityzm i różne inne fobie oraz -,izmy. W roku ubiegłym odwiedziłem w Bostonie i Nowym Yorku kilka uniwersyteckich księgarni, w których szukałem książek o Polsce. Chciałem zobaczyć z jakich prac może dowiedzieć się o moim kraju student i profesor Harvarda, Stanforda czy Columbia. I co znalazłem? Książki o polskich żydach męczonych przez prymitywnych ziomków. A więc przede wszystkim Jana Grossa i Anny Bikont; także „Hunt for Jews” Grabowskiego i temu podobne. Liczba nieproporcjonalnie duża w stosunku książek tego typu o innych krajach. Na sąsiedniej półce o Szwecji, Finlandii czy Czechosłowacji znajduję same ciekawe historie o wielkich postaciach i heroicznej przeszłości. Tymczasem jeśli jest coś innego o Polsce to rzadko neutralnie, a w ogóle prawie życzliwie.

Dlaczego tak się dzieje? Czy to efekt dojścia do władzy krwiożerczych nacjonalistów naszym kraju? Może tak chcieliby niektórzy, aby zagraniczna „narracja” rozstrzygała o naszych politycznych sporach. Ale przecież ta fala „antypolska” jest daleko głębsza i szersza. Nie zaczęła się też wraz z popularnym w latach 70-tych „Malowanym Ptakiem” Kosińskiego. Rozlewała się i narastała przy wtórze wielu polskich inteligentów. Sam – przyznam uczciwie – kiedyś dawałem się na to nabierać, dopóki nie przyjrzałem się pewnej historycznej opowieści z Kresów. Naprowadziła na ten ślad Zofia Kossak w swojej słynnej „Pożodze” opisując okrucieństwa rewolucji, które dotykały także ludność żydowską, na kresach upadających imperiów. O ile bolszewicy, mienszewicy, Ukraińcy czy Polacy mieli swoje formacje zbrojne i lepiej czy gorzej dawali sobie radę na zmieniających się frontach, o tyle ludność żydowska mogła tylko liczyć na ucieczkę. I uciekali. Głównie na Zachód, gdyż w skuteczność ruchu syjonistycznego mało wierzono.

Na samym początku kształtowania się II Rzeczypospolitej (1917-1921) społeczność międzynarodowa, zwłaszcza dyplomaci zachodni w Paryżu, dowiadywali się o prześladowaniach Żydów i tępym polskim antysemityzmie. Przysyłano do naszego kraju liczne komisje międzynarodowe, aż do połowy lat 20-tych, aby zbadać, pod światłym kierownictwem Ligi Narodów, jakie kary można nałożyć na kraj tak okrutnie męczący żydowskich sąsiadów. Wyniki prac międzynarodowych komisji były jednak zawstydzające dla zachodnich ekspertów. Poziom antysemityzmu w katolickiej Polsce nigdy nie był większy niż w „cywilizowanych” społeczeństwach zachodnich. A liczba ekscesów i wystąpień antyżydowskich – statystycznie – znacznie mniejsza niż w krajach ojczystych europejskich dyplomatów badających ten polski antysemityzm. Liczby i fakty znajdują się w przepastnych archiwach MSZ. Nawet są dostępne dzisiaj w wersji cyfrowej. Ale „Gazeta Wyborcza” i jej autorytety niechętnie o tym piszą. Dlaczego? Ano dlatego, że polski katolicyzm drażni i denerwuje. Drażnił Lanzmana i dlatego jego „Shoah” pokazywała z upodobaniem PRL-owska TVP, na polecenie Jerzego Urbana. No bo jak zwalczać polską „prowincjonalną i prymitywną” odmienność? Ano poprzez zagraniczne zawstydzanie. Dlatego mamy nie tylko „Shoah”,„Pokłosie”, „Idę”, książki Grossa i Bikont… itd. Ta fala uderzeniowa narasta.

Jak piszę wyżej – sam się kiedyś dawałem na to nabierać – dopóki nie rozejrzałem się po świecie i nie doszedłem do wniosku, że inne książki i inne filmy są jakoś dziwnie mało popularyzowane. Słynna „Gorzka chwała” Richarda Watta – zakochanego w Polsce Nowojorczyka – który w latach 70-tych przybliżył amerykańskiemu czytelnikowi tragedię polskiego narodu, historię z lat 1918-1939, jest dzisiaj niedostępna. Nawet „Boże poletko” Normana Daviesa jest jakoś mało eksponowane, bo przecież piórem Brytyjczyka zachwala się to, czym nas próbowano zawstydzać przez lata PRL-owskiej edukacji. Wkładano nam do głów, że przyczyną upadku Polski była szlachecka wolność, liberum veto i republikański model Rzeczypospolitej Wielu Narodów. Komunistyczna ideologia wciskała nam do głowy podział na szlachetny lud i zepsutą szlachtę. Bo to pasowało do marksistowskich modeli.

Wiele lat temu odkryłem pamiętniki Adama Czerniakowa, przywódcy Getta, który zmuszany do wydawania swoich rodaków na śmierć na końcu sam popełnia samobójstwo. Marek Edelman, jeden z przywódców Powstania w Getcie, jeden z liderów polskiej „Solidarności” żył wśród nas i zawstydzał Państwo Izrael brakiem akceptacji dla pewnego modelu dyplomacji historycznej. Jan Karski – opisuje swoje spotkanie z Prezydentem Rooseveltem. Kiedy było za dużo o obozach koncentracyjnych i odbywającym się na oczach świata Holokauście amerykański przywódca zapytał kuriera z Polski o los koni w naszym kraju.

To są sprawy naprawdę bardzo złożone i wielowarstwowe. Dlatego wszędzie tam, gdzie pojawia się zbyt prosty schemat, jednoznaczna ocena nie powinniśmy pozostawać obojętni. Jestem przeciwny „prostym budowom cepa”. Nie akceptuję uproszczonej wizji historii. Dlatego tekst Jarka o wygnanych Żydach, którzy w Polsce nie znaleźli zrozumienia zabrzmiał trochę nadto demagogicznie. Ustawa o obywatelstwie, na samym początku odrodzenia Państwa Polskiego, zawierała nowoczesne i jak na tamte czasy sprawiedliwe rozwiązania. Podawanie tego saute, w kontekście sytuacji z 1938 roku, jest moim zdaniem nadużyciem. Podobnie jak w przypadku innych autorów pisanie o propozycji zsyłania Żydów na Madagaskar przez sanacyjną Polskę (a to też przerabialiśmy w PRL-u i w środowisku GW) jest daleko idącą nieuczciwością.

Wyśmiewana koncepcja „kolonialna”, miała być przykładem polskiej megalomanii. Podczas gdy zamysł wejścia w posiadanie kolonii zamorskich wiązał się z ambitnym programem aktywności morskiej (budowa Gdyni). W latach dwudziestych powstawało wiele organizacji społecznych i gospodarczych, których celem było rozszerzenie polskiej aktywności na tereny zamorskie. Największe z nich: Liga Morska i Rzeczna, działająca w latach 1924-1930, oraz Liga Morska i Kolonialna miały za zadanie stworzenie instrumentarium prawno-międzynarodowego, które pozwoliłoby przejąć część terytoriów zamorskich w Afryce, np. W Rodezji czy Angoli, należących do Niemiec. W programie były plany nabycia dużych obszarów gruntów rolnych zarówno w Afryce (umowa z Liberią, umowy z Portugalią, itp.) i w Ameryce Płd. (w Argentynie, Brazylii i Paragwaju). Plany obejmowały zasiedlanie zdobytych lub zakupionych obszarów emigrantami z biednych regionów Polski, aby pracowali na tych terenach pod polską jurysdykcją, pod opieką polskiego państwa, przyczyniając się w ten sposób do poprawy sytuacji ekonomicznej tak poszczególnych grup ludności jak i znaczenia Polski. Trzeba pamiętać, że w latach dwudziestych powstawały też ambitne programy pomocy Polakom na Wychodźstwie. I nie było tu żadnej innowacji, gdyż podobne projekty powstały wcześniej w innych europejskich krajach oraz w środowiskach żydowskich (ruch syjonistyczny, kibucowy, kolonialny itd.).

W Polsce niezwykle popularna w tamtym czasie była książka Ks. Ignacego Posadzego „Drogą Pielgrzymów”. Popularyzowała ideę budowania mostów między niepodległą Rzeczpospolitą a licznymi polskimi środowiskami w Ameryce Płd. W 1929 roku powstaje, w efekcie ożywionej dyskusji wokół Wychodźstwa, Rada Organizacji Polaków z Zagranicy. W 1934 r podczas II Zjazdu Polaków z Zagranicy powołano w Warszawie „Światpol”, odpowiednik dzisiejszej „Wspólnoty Polskiej”. Jej Prezesem do 1939 roku był późniejszy Prezydent RP na Uchodźstwie Władysław Raczkiewicz (nota bene urodzony w Gruzji, w Kutaisi, gdzie będę organizował w przyszłym roku wmurowanie tablicy ku jego czci). Na fali tego zainteresowania Polonią, dekretem Prymasa Hlonda powołano Towarzystwo Chrystusowe dla Wychodźstwa.

To wtedy właśnie znany pisarz Arkady Fiedler, bada na zlecenie Rządu RP, możliwości zakupu terytorium na Madagaskarze. Takie rozwiązanie „kolonizacyjne” wydawało się bardzo rozsądne i pożyteczne; miało też swoje zalety jeżeli chodzi o pomoc ludności żydowskiej w rozwiązaniu tego dramatu w jakim się znaleźli. (zob. Drymmer W.T. „W służbie Polsce” Warszawa 1998; ss. 126 – 136);

A teraz co do sytuacji w Niemczech. Konsulowie RP w sąsiadujących niemieckich miastach przygranicznych (m.in. Bytom, Kluczbork, Opole, Kwidzyn, Piła, Wrocław) rwali włosy z głowy, kiedy od 1934 roku liczba wydawanych paszportów lawinowo rosła. W 1939 roku mieliśmy w konsulatach RP na terytorium III Rzeszy 573 urzędników, których liczba stanowiła 32% całości służby konsularnej II Rzeczpospolitej ! Problem opisywany w raportach konsularnych polegał na tym, że Żydzi nie byli w większości związani z Polską. Organizatorami lawinowo powstających „kółek i organizacji polskich” w Niemczech nagle zaczęli być oszuści, hochsztaplerzy. O tym mówią w swoim przemówieniu posłowie w Sejmie w 1938 roku.

A biedni i zdezorientowani Żydzi ratowali się ucieczką z hitlerowskich Niemiec do Polski, bo tutaj mieli nadzieję na w miarę spokojny los. Podobne liczby uciekinierów emigrowały tylko do Ameryki. Zaledwie kilkadziesiąt tysięcy, w latach 1925-1938, zdecydowało się na szukanie nowej Ojczyzny w Palestynie. W raportach służb konsularnych RP czytamy, że zgłaszający się Żydzi podają się za Polaków, którzy utracili obywatelstwo. Ale stwierdzano, że nie posługują się językiem polskim. Aby bardziej się uwiarygodnić w niektórych środowiskach żydowskich powoływano w Niemczech polskie organizacje. Zapraszano konsulów na spotkania, prelekcje czy wieczorynki. Ku zażenowaniu polskich urzędników na tych spotkaniach uczestnicy posługiwali się często językiem rosyjskim, zaś jako polskie pieśni intonowali czastuszki. Dla wielu z nich Polska nie istniała w świadomości. Płacili ciężkie pieniądze organizatorom tych spektakli, po to by szybko i skutecznie uzyskać paszport.

Mimo to napływ ludności żydowskiej z Niemiec, pochodzącej z dawnych Kresów, trwał nieprzerwanie do wybuchu II wojny światowej. I to Polska – mimo ogromnych trudności demograficznych, gospodarczych – była dla uciekinierów drugą ojczyzną. (Zob. W. Skóra, „Żydzi polscy w Niemczech, jako element polityki zagranicznej II RP w latach 1929-1939” w: „Polska między wschodem a Zachodem” T II „W kręgu polityki zagranicznej” pod red. A. Szczepańskiej, H. Walczaka i A. Wątroby, Toruń 2008; a także w: W. Skóra Polskie placówki konsularne w Niemczech we wrześniu 1939 r. [w:] „Z morza i Pomorza. Spojrzenie na wrzesień 1939. Polityka i wojna” red. A. Drzewiecki, B. Siek, Toruń 2011 s. 432-455;)

Pomijanie tego faktu i przedstawianie elit rządzących II RP jako ludzi pozbawionych rozsądku jest daleko idącą nieuczciwością. Mimo, a może przede wszystkim tego, że po klęsce wrześniowej część polskich elit rządzących odcinała się od polityki obozu sanacyjnego uważając, że znajdą lepszą formułę relacji z dwoma wrogimi sąsiadami. A przecież efektem, niezależnym od nikogo z nich, był potem i Katyń i klęska Andersa na wschodzie, śmierć Sikorskiego pod Gibraltarem, ucieczka Mikołajczyka i dogorywanie Rzeczpospolitej w Londynie, po lipcu 1945 roku.

Ucieczka Żydów do Polski i ich obecność na peronie w Zbąszyniu to nic innego jak rezultat dramatycznego dylematu i racjonalnego wyboru; tego co profesor Kornat nazywa „polityką równowagi” w wykonaniu elit II RP. Kornat odrzuca krytykę, że była to formuła bez pokrycia. Stosunki z Niemcami cechowało współdziałanie, podczas gdy ze Związkiem Sowieckim systematycznie się pogarszały, mimo traktatowego uregulowania. Polityka zagraniczna Polski w latach 1934—1939 była „polityką równowagi”, bowiem rząd polski nie porzucił nigdy zasad neutralności między Niemcami a Rosją. Krytycy dyplomacji Becka uważają, że stanowisko rządu polskiego wobec kryzysu sudeckiego jesienią 1938 r. prowadziło do sytuacji, iż Polska mogła znaleźć się u boku Niemiec w konflikcie europejskim, gdyby konflikt dyplomatyczny przerodził się w wojnę. Kornat odrzuca tę argumentację, twierdząc, że zasadą polityki polskiej była niemożliwość zajęcia stanowiska po stronie Niemiec w wojnie europejskiej. Gdyby Stalin, w okolicznościach nadchodzącego konfliktu, zdecydował się na zaatakowanie Polski od wschodu, to oczywiście Polska prowadziłaby wojnę obronną. Wciągnięcie nas w konflikt o Zaolzie, agresywna polityka wobec Litwy i wojujący nacjonalizm w odniesieniu do mniejszości narodowych w kraju składały się na atmosferę, której elementy skutecznie przez wiele lat wykorzystywano tak w propagandzie antypolskiej z zewnątrz jak i na użytek wewnętrzny, zwłaszcza w okresie „stalinizacji” kraju. Polska „pańska”, polska reakcyjna i agresywna polityka dominacji w obszarze „od morza do morza” to obraz naszego kraju, który do dziś jest wykorzystywany w publicystyce politycznej.

Założenia Józefa Becka i logika, która towarzyszyła mu przy podejmowaniu decyzji o normalizacji stosunków między Berlinem a Warszawą miały szansę na pełen sukces pod trzema warunkami. Wszystkie trzy opierały się oczywiście o zasadę mniej lub bardziej jasnego podporządkowania Polskich interesów Niemcom. Pierwszy dotyczył zapewnienia Rzeszy Niemieckiej, iż Polska nie przystąpi do sojuszu ze Stalinem i poniekąd będzie ubezpieczać ją od wschodu. Po drugie utrzymanie tzw. „linii 26 stycznia 1934 roku”, czyli zachowanie dystansu wobec mocarstw zachodnich – Francji i Wlk. Brytanii. Trzecim warunkiem było utrzymanie stanu rzeczy, czyli równowagi sił w Europie. Ten ostatni warunek, bez żadnego wpływu na to Polski, został zdemontowany w Monachium w 1938 roku. Od tej chwili spełnianie warunków niemieckich oznaczałoby pełną kapitulację. Profesor Kornat trafnie konstatuje, że zasadniczej alternatywy dla polityki prowadzonej przez Polskę w latach trzydziestych nie było i być nie mogło, co oczywiście nie oznacza, że wszystkie decyzje podejmowane w tym czasie w Warszawie były bezbłędne

U podstaw „polityki równowagi” II RP leżało też przeświadczenie, że sojusz z Francją, po dojściu Hitlera do władzy, jest coraz bardziej wątpliwy. Dlatego osiągnięte porozumienia o nieagresji (z III Rzeszą i ZSRR) traktowano w Warszawie, zwłaszcza przez umierającego Piłsudskiego, jako uzyskana „chwila wytchnienia”. Piłsudski przed swoim odejściem dzielił się często myślą, że nic nie jest dane raz na zawsze i że w życiu narodów „nie ma trwałego powodzenia”. Marszałek wiedział, że niepodległość Polski jest bardzo krucha, a przyszłość kraju nie rysuje się w jasnych barwach. Jak pisał Adolf Bocheński: „Piłsudski wierzył, że los Polski zależy przede wszystkim od Polaków, ale walory naszego narodu oceniał prawie tak samo pesymistycznie, jak Bobrzyński” (zob. A. Bocheński, Duch dziejów Polski, „Kultura” (Paryż), nr 2-3, 1947, s. 148).

O ile utrzymana zostanie względna równowaga sił w Europie (jej podstawy będą w latach trzydziestych naruszane wielokrotnie, ale dopiero w Monachium jesienią 1938 r. nastąpi definitywny rozpad dotychczasowego układu sił). Pamiętajmy, że warunki te do jesieni 1938 r. pozostawały w mocy. Nie było natomiast w zasięgu możliwości władz polskich uniknąć tych zagrożeń dla bezpieczeństwa Rzeczypospolitej, jakie powstały w realiach geopolitycznych 1939 r. i stwierdzenie tego stanu rzeczy nie jest żadnym odkryciem.

I chociaż w historii dyplomacji polsko-niemiecki układ o niestosowaniu przemocy z 1934 r. pozostaje aktem kontrowersyjnym i niejednoznacznym to nie ma teoretyka, który wskazałby na rozsądną alternatywę dla tamtego stanu rzeczy. Dlatego krytykowanie z dzisiejszej pozycji obozu sanacyjnego wydaje się mocnym nadużyciem. Tuż przed wybuchem II wojny kwestia żydowska wróciła nieoczekiwanie z drugiej strony. Trzeba to widzieć nie tylko jako negatywny efekt traktatu z III Rzeszą, ale także w kontekście współpracy z Wychodźstwem. Zwraca na to uwagę Wojciech Skóra, który pisze, że w MSZ dochodziło do poważnych napięć wokół koncepcji traktowania Żydów przebywających w Niemczech i poddawanych coraz silniejszej presji politycznej i naciskom. Ok. 50 tys. obywateli RP, żydowskiego pochodzenia, którzy nabyli polskie obywatelstwo liczyło na silne wsparcie władz w Warszawie. Jednak – jak pisze Jarek Kapsa – ich językiem ojczystym nie był polski, czy niemiecki, ale bardziej jidish (dialekt niemiecki z naleciałościami słowiańskimi) oraz rosyjski. W dużo mniejszym stopniu, niż to prezentują suche statystyki, byli to ludzie rzadko identyfikujący się z polską kulturą i tradycją. Z czasem podejście władz w Warszawie do tej grupy obywateli RP zmieniało się. W 1934 roku po układzie o nieagresji z hitlerowskimi Niemcami próbowano zbalansować relacje tak z diasporą żydowską jak i z władzami w Berlinie, aż do wymuszonej obojętności wobec losu „rodaków” żydowskiego pochodzenia, po 1938 roku. Ale w tej pułapce znaleźliśmy nie z własnej winy. I co ciekawe, ludność żydowska – posługująca się często lepiej rosyjskim niż polskim – do Związku Sowieckiego masowo nie uciekała.

Ratowaliśmy co się da w bardzo niesprzyjającym kontekście międzynarodowym. Czy był kraj w Europie, który lepiej i skuteczniej bronił wówczas „europejskich zasad” niż Polska ? Kto jest bez winy niech rzuci kamieniem….

16 lipca 2017 r. Batumi, Gruzja

Comments are closed.