HomeCo napisałemProza(Polski) Tyle piwa za darmo

Sorry, this entry is only available in Polish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

Opowiadanie ukazało się w Kulturze,
w czerwcu 1986 roku (nr 6/465).

jjj

Do wojska powołano mnie we wrześniu 1966 roku. Z kartą mobilizacyjną przejechałem za darmo przez całą Polskę do Gorzowa Wielkopolskiego. Wcześniej, na dworcu, żegnali mnie kumple. Było trochę wódki, pośpiewali… Mój brat też był. Pocieszał mnie i kazał się niczym w wojsku nie przejmować… Nie brać niczego do serca i „totalnie olewać”… wszystko. Brat rok przedtem przeszedł do rezerwy, był na bieżąco. Znałem z jego opowiadań tę nudę i dyscyplinę. Nudę na co dzień, a dyscyplinę od święta.

Początek rzeczywiście nie był najciekawszy. W nudzie i oczekiwaniu na każdy następny dzień mijały mi miesiące. Przenoszono mnie dwa razy do różnych jednostek. Ale najgorsze miałem przed sobą. Mniej więcej na wiosnę 1968 roku oddzielono mnie od kumpli, z którymi już się zżyłem. Niektórzy z nich byli znajomymi jeszcze ze szkoły. Przydzielono mnie do jednostki w Nysie. Na pół roku przed wyjściem z wojska traktowano nas tam jakbyśmy byli dopiero co przyjętym narybkiem. Sierżant — wulgarny grubas nasz bezpośredni przełożony, wrzeszczał cały dzień. Dzielnie mu w tym pomagali różni kaprale. Oficerowie też nie byli lepsi. Co kilka nocy alarmy, pobudki, ćwiczenia na placu apelowym. Padnij! W kałużę. Powstań! Bieg! Nieraz kazano nam jechać z całym sprzętem na „Skotach” lub ciężarówkami kilka kilometrów w las, tak dla rozrywki, dla wprawy, bez sensu… A rano pobudka jak normalnie, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Między szeregowymi też zaczęły się napięcia. Jedni donosili, inni kombinowali kosztem reszty, sprytnie się wysługując słabszymi, jeszcze inni to wszystko musieli cierpliwie znosić.

Aż nadszedł sierpień 1968 roku. Nie pamiętam dziś dokładnie, którego to przebudzono nas, czy był 23, czy 24, a może wcześniej? Około północy ryk syreny. Krzyki na korytarzach. „Za pięć minut wojsko z plecakiem, na placu apelowym!!”. Niby normalnie, tak, jak już się do tego zdążyliśmy przyzwyczaić. Mówiło się o manewrach, które miały się odbyć pod koniec sierpnia czy na początku września. Byliśmy przygotowani. Cały sprzęt też. Kilka dni przed tą pobudką ładowaliśmy żelastwo na wagony kolejowe. Wszystko stało gotowe na bocznicy. Tej nocy kazano ustawić się w kolumnę marszową i — kierunek na bocznicę! Tam stał przygotowany eszelon. Załadowaliśmy się do wagonów w przekonaniu, że to na manewry. Zresztą nikt w tym pośpiechu i zaspaniu nie zastanawiał się dokąd nas wiozą. Dosypialiśmy w wagonie porozkładani na podłodze, zmęczeni, obojętni i źli. Kiedy zaczęło świtać niektórzy dopatrzyli się niepolskich znaków. Minęliśmy jakąś stację — nie pamiętam teraz jej nazwy — i było jasne, że jesteśmy w Czechosłowacji. Żołnierze szeptali między sobą, że teraz jest tu niewesoło, że Czesi buntują się przeciwko Ruskim. Przede wszystkim, to żeśmy się cholernie bali. Co z nami tu zrobią? I co mamy tutaj robić?

Wysadzono nas gdzieś pod Pragą. Zarządzono apel i przemówił pułkownik, którego przedtem nikt nie widział w jednostce. Zaczął, że międzynarodowa sytuacja jest napięta, że odżywa faszyzm, że imperializm amerykański chce wyrwać z naszego obozu Czechosłowację, podjudzając ją do zerwania sojuszu ze Związkiem Radzieckim i innymi państwami Układu Warszawskiego. Powiedział też, że wezwali nas patrioci czechosłowaccy, abyśmy pomogli bronić ich państwa przed amerykańską inwazją i przed zdrajcami. Zaraz potem rozdano ostrą amunicję, każdemu po 120 sztuk oraz małe czarne pojemniczki na kartkę z nazwiskiem, imieniem i datą urodzenia. Mieliśmy tę małą „trumienkę” schować do kieszeni na piersi. Mówiliśmy — trumienka identyfikatorka.

Bałem się. To już nie poligon, nie ćwiczenia. Najgorsze przy tym było uczucie, że zostałem wplątany w coś obrzydliwego, o czym strach myśleć. Paru między nami się odważyło. Wypowiedzieli się głośno. Bardzo szybko ich zabrano. Później dowiedziałem się, że jeden dostał osiem lat, a paru innych po pięć. Odsiedzieli co do jednego dnia.

Tłumaczono na każdym kroku jakie są konsekwencje odmowy wykonania rozkazu w warunkach wojennych. Co i raz dawano do zrozumienia, że Ruskich jest więcej niż wszystkich Czechów razem wziętych.

Po kilku dniach stania w lesie pod Pragą dowiedzieliśmy się, że w Pradze Rosjanie, że pilnują tam Czechów. W promieniu dwudziestu kilometrów od miasta sami Ruscy, a dalej polskie wojska. Praga obstawiona i nikomu nie wolno bez specjalnego pozwolenia wyjeżdżać.

Któregoś dnia wracaliśmy „Skotem” z patrolu i na skrzyżowaniu z asfaltową drogą zatrzymał nas kierujący ruchem Rusek ze skośnymi oczami, żółty. Musieliśmy czekać, bo kolumna czołgów wlokła się poboczem. Wyszedłem wtedy, żeby zapalić i podchodzę do niego. Pytam: „Ty Russki?”, a on nic. Pytam dalej: ,,Dołgo tu stoisz?”, a on dalej milczy, tylko pokazał mi dwa palce, że już dwa dni na tym posterunku. „A kuszał ty szto?”. On przeczy głową. Dałem mu papierosa, bo tak chciwie patrzył, poszedłem do swoich i pojechaliśmy dalej. Był dziwny. Niby Rusek, a nie Rusek. Smutny, przygnębiony.

W tych lasach pod Pragą przesiedzieliśmy prawie miesiąc. Byłem wściekły, bo przecież moje dwa lata służby upływały z początkiem jesieni, a tu ani mowy o powrocie do Polski. Atmosfera była bardziej nerwowa niż przed miesiącem. W lasach znajdowano co jakiś czas zwłoki naszych żołnierzy. Taka była psychoza, że nawet do kibla baliśmy się w nocy wchodzić samemu. Któregoś dnia o świcie znaleziono koło naszego obozowiska trupa węgierskiego oficera. Poderżnięto mu gardło. Miał nawet przecięty ten wysoki kołnierzyk przy mundurze; zalany krwią, na całym ciele. Musiał się mocno szamotać. Zastanawialiśmy się dlaczego tutaj go pozostawiono. Nie sądziliśmy, żeby to Czesi, wyglądało na ruską robotę. Komuś musiało zależeć na tym, aby atmosfera była napięta.

Pod koniec września przyszedł rozkaz ewakuacji. Mieliśmy jechać do Mlada Boleslav. Polscy spadochroniarze — „Czerwone Berety” — opanowali tam lotnisko wojskowe. Nam kazano zająć się okolicznymi jednostkami wojskowymi, koszarami. Pamiętam, że był smutny, jesienny dzień. Jechaliśmy za kolumną rosyjskich czołgów. Przed Mlada Boleslay przestało padać, a kiedy dojeżdżaliśmy do miasta przejaśniło się. Wtem kolumna stanęła. Coś się stało z czołgiem. Podbiegłem z kumplami do przodu i co się okazało; kobiety i matki z wózkami, z dziećmi wyszły przed te czołgi. Czołgista pierwszego nie chcąc wjechać na nie, lekko zboczył i po śliskim nasypie wpadł w dół. Nie wiem, czy tam była rzeka, czy suche koryto. W każdym razie nikt żywy z tego czołgu nie wyszedł. Ruscy powyskakiwali z innych tanków i odbezpieczając broń grozili tym kobietom. Padł nawet jakiś strzał, w górę, na postrach. Kobiety uciekły.

Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu koszar, które niby mieliśmy przejąć w opiekę, ustawiono nas w tyralierę i padł rozkaz: Do przodu! A oficerowie i cała kadra za nami… Za naszymi plecami. To dlatego, że bali się nas, tego, że w razie strzelaniny będzie okazja do zemsty. Zwykli tchórze. Wiem teraz, że oficer to gorszy pętak niż ktokolwiek inny. Straciliśmy do nich resztę szacunku.

Obeszło się bez strzału. Czescy wartownicy ze strachu oddawali broń, nie czekając na swojego dowódcę.

Kiedy po opanowaniu jednostki pozostawiano nas w różnych punktach, znalazłem się przy jednej z bram wjazdowych. Stał tam „Skot”. Po kilku godzinach podjechali ciężarówkami Czesi, nie zorientowani jeszcze w sytuacji. Zdziwili się naszą obecnością. Poleciałem po dowódcę. Przybiegł zaraz jeden z naszych pułkowników. Zaczał się kłócić z czeskim dowódcą, chyba w stopniu majora, który nie chciał wjechać do koszar i poddać się. W końcu Czech zawrócił do swoich, wsiadł do ciężarówki i wszyscy odjechali szybko.

Za jakieś dziesięć minut słyszę, że znów nadjeżdżają ciężarówki. Niewiele było widać, bo już szaro się robiło i deszcz mżył. Na którymś z zakrętów zamajaczyły sylwetki wielkich samochodów. Padł na nas strach. Myśleliśmy, że Czesi wracają, odbić swoich, internowanych w jednym z baraków. Już wcześniej zdawaliśmy sobie sprawę, że tyle gotowej do strzału broni musi w końcu przynieść niezamierzony wybuch, starcie czy choćby strzelaninę. Najgorsza była świadomość, że to się zacznie w każdej chwili, może teraz, może później. Jeden z oficerów wydał rozkaz, żeby strzelać do pierwszego, to odrzuci się resztę. Strzelili ze „Skota”. A tu wybuchy aż po samo niebo. Taki grzyb ognisty. Mokro od deszczu, ale las się momentalnie zajął. Wrażenie takiego małego wybuchu jądrowego. Po kilku detonacjach — cisza. Podchodzimy bliżej, a tu strzępy ludzkie, kawałki samochodów. Okazało się, że to nasi jechali z benzyną. Polacy. Dwudziestu sześciu ich było razem. Nie wiem, co się stało później z tym oficerem, który dał rozkaz strzelania. Obowiązywało prawo, że w wypadku bezpośredniego zagrożenia własnego życia można strzelać. Wiadomo, co to oznacza w warunkach wojennego napięcia. Zabicie człowieka wydawało się czymś banalnie prostym i łatwym, żadnych konsekwencji, żadnych wyrzutów sumienia.

W tych koszarach staliśmy do samego końca, czyli powrotu do Polski, na początku grudnia. Czesi byli pilnowani przez naszych strażników. Nie wolno im było opuszczać baraku. Czuliśmy się jak klawisze. Później mieli zajęcia na placu apelowym, ale bez broni, dla ruchu…

Niedaleko koszarów, gdzie siedzieliśmy, był mały browar. Oficerowie przymykali oczy na nasze wyprawy. Wchodziliśmy do zakładu z odbezpieczona bronią, ale czuliśmy się jak u siebie. Siadało się przy wielkich beczkach, jak nie było pod ręką kufli, to ściągaliśmy z oświetlenia klosze, piło się do granic możliwości. Aż pęcherze nam roznosiło. Czesi patrzyli na nas niemiło. Pluli za nami na ziemię. Trochę było głupio. Ale… przecież nikt tu nie był z własnej ochoty. Może oni kiedyś się znajdą w podobnej sytuacji jak my.

Pod koniec października zdarzyła się jeszcze jedna nieprzyjemna historia. Przed bramę jednostki wolno zajechała czeska furgonetka. Coś jak nasza „Nyska” czy „Żuk”. Na dachu mieli zamontowane głośniki. Zaczęli przemawiać po polsku. Krzyczeli, że jesteśmy agresorami, okupantami, że według międzynarodowych konwencji nie mamy prawa tu przebywać, i tak dalej. Któryś z naszych nie wytrzymał i strzelił. Tamci też mieli broń. Nastąpiła wymiana strzałów. Ktoś ze „Skota” przywalił tak, że aż koła się zakręciły i zaczęły dymić. W środku jęczeli ranni Czesi. Dwóch już nie żyło. Czterech w ciężkim stanie przewieźli do szpitala. W samochodzie pełno było ulotek, ale dowódca zabronił nam ich dotykać.

Do domu wróciłem przed Bożym Narodzeniem. Mój stary nie chciał mnie znać. Wiedział wszystko z radia i miał żal, że brałem w tym udział. Nawet przy wigilijnym stole nie siedzieliśmy wszyscy razem. Matka płakała i wyzywała ojca, że taki nieludzki, że czego chce ode mnie.

Comments are closed.