HomeUncategorized(Polski) POWSTANIE I PIERWSZE LATA DZIAŁALNOŚCI KONSULATU GENERALNEGO RP W GRODNIE

Sorry, this entry is only available in Polish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in the alternative language. You may click the link to switch the active language.

1460x616

Wstęp

Poniższy tekst – zrealizowany w ramach przygotowania kolejnego tomu „Polacy na Białorusi” – ma za zadanie przedstawić początki funkcjonowania Konsulatu Generalnego RP w Grodnie – urzędu, którego byłem organizatorem i pierwszym kierownikiem, w latach 1994–1997. Mam nadzieję, że osobista perspektywa zaprezentowana poniżej nie przesłoni najważniejszego celu tego materiału, tj. wytworzenia dokumentu źródłowego do dalszego wykorzystania w pracach związanych z historią polskiej dyplomacji. Z uwagi na temat przygotowywanego pod red. Prof. Tadeusza Gawina tomu, ograniczam się do opisania zagadnień pośrednio i bezpośrednio odnoszących się do spraw związanych z mniejszością polską na Grodzieńszczyźnie.

Podstawą polityczną relacji polsko-białoruskich, po formalnym rozwiązaniu ZSRS, była podpisana przez ministrów spraw zagranicznych, w październiku 1991 r. „Deklaracja o dobrym sąsiedztwie, wzajemnym zrozumieniu i współpracy”. Ministrowie Piotr Krauczanka i Krzysztof Skubiszewski wiosną 1992 r. przy-

gotowali dokumenty regulujące kwestie konsularne, sprawy związane z funkcjonowaniem przejść granicznych, umowy o pomocy prawnej itd. Traktat dwustronny podpisano 23 czerwca 1992 r. przez prezydenta Lecha Wałęsę i Stanisława Szuszkiewicza (wówczas pełniącego obowiązki głowy państwa jako przewodniczący Rady Najwyższej Republiki Białoruś). Wolą stron wyrażoną w trakcie rozmów i w stosownych dokumentach było m.in. powołanie urzędów konsularnych w obu państwach. Uzgodniono powołanie konsulatów RP w Grodnie i Brześciu; strona białoruska zadeklarowała wolę powołania swoich urzędów konsularnych w Białymstoku i Gdańsku. Placówki miały uzyskać najwyższą możliwą rangę tj. konsulatów generalnych. Niezależnie od tego przy ambasadach obu krajów działać miały wydziały konsularne. Nadzór polityczny nad aktywnością kierowników placówek konsularnych zgodnie z przyjętym zwyczajem i wewnętrznym prawem sprawują ambasadorowie lub chargé d’affaires.

Rozmowy techniczne na temat powołania polskich urzędów konsularnych z odrębnymi okręgami konsularnymi trwały od 1992 r. Strona polska przyjęła, że konsulat generalny w Brześciu obejmie swoją jurysdykcją obwód brzeski, natomiast konsulat generalny w Grodnie – obwód grodzieński. Oba obwody zamieszkiwała znacząca liczba osób polskiego pochodzenia. Dlatego – zwłaszcza Konsulat Generalny w Grodnie, gdzie żyło około 200 tys. osób polskiej narodowości – miały otrzymać szczególnie dużo zadań dotyczących wspierania rodaków w zakresie oświaty, kultury i opieki nad polskim dziedzictwem. Na przełomie 1993/1994 r. w MSZ RP doszło do formalnego przygotowania nominacji na stanowisko konsula generalnego. Ambasada RP w Mińsku prowadziła odrębnie rozmowy z lokalnymi organami władzy w Grodnie – z urzędem obwodowym oraz miejskim – w celu znalezienia odpowiednich lokalizacji i ułatwienia organizacji placówki.

Nominacja i wyjazd do Grodna

Przygotowania do objęcia urzędu rozpocząłem wiosną 1994 r., będąc jeszcze ministrem pełnomocnym w Ambasadzie RP w Wilnie. Przeszedłem szkolenie konsularne, zdałem egzamin i otrzymałem nominację z datą 16 sierpnia 1994 r. W MSZ zaopatrzono mnie w dokumenty, listy wprowadzające, pieczęcie konsularne oraz wyposażono w gotówkę i samochód służbowy marki „Polonez”. Jako konsul generalny udałem się najpierw do Mińska, aby w towarzystwie ambasador Elżbiety Smułkowej i konsula Jerzego Rychlika, podobnie jak ja mianowanego na kierownika placówki w Brześciu, złożyć ministrowi spraw zagranicznych listy wprowadzające. Przyjął nas kierujący wówczas białoruskim resortem Władimir Sieńko, notabene do lipca 1994 r. ambasador Białorusi w Warszawie. Po krótkiej uroczystości w białoruskim MSZ i rozmowach w Ambasadzie RP w Mińsku udałem się na spotkania do Grodna, aby rozeznać sytuację na miejscu i poznać przedstawicieli lokalnych władz. Spotkałem się wówczas z wojewodą grodzieńskim (przewodniczącym Obwodowej Administracji Wykonawczej), którym wówczas był Siemion Domasz. Zostałem także przyjęty przez prezydenta miasta Grodna (mera), którym wówczas był miejscowy Polak Henryk Krupienko, a jego zastępcą Aleksander Milinkiewicz. Towarzyszyli mi podczas spotkań zarówno prezes Związku Polaków na Białorusi Tadeusz Gawin, jak i parlamentarzysta z Ziemi Grodzieńskiej Mikoła Markiewicz, działacz Białoruskiego Frontu Narodowego. Z wojewodą Domaszem objechaliśmy w jego służbowej limuzynie miasto i obejrzeliśmy proponowane lokalizacje dla polskiego urzędu konsularnego. Odniosłem wówczas wrażenie, że wojewoda jest wobec mnie bardzo ostrożny i nieufny. Kiedy Tadeusz Gawin zaproponował, aby konsulat umieścić w pomieszczeniach Nowego Zamku, w historycznym miejscu nad Niemnem, Siemion Domasz wydawał się bardzo niezadowolony. Ale z ogólnych, bardzo mglistych propozycji lokalizacji i oferowanych nieruchomości jedyne, na co mogłem wówczas liczyć, to oferta mieszkania dla mnie i rodziny w bloku na odległym od centrum osiedlu. Traktowałem tę ofertę jako sympatyczny gest, oferta na początek. Zamierzałem jednak docelowo znaleźć oddzielny budynek dla konsulatu oraz dom, który byłby godną rezydencją dla kierownika polskiego urzędu. Z władzami lokalnymi – mimo niezbyt udanego początku – utrzymywałem potem bardzo przyjazne, a nawet zażyłe relacje. Ceniłem sobie przyjaźń z Siemionem Domaszem i Henrykiem Krupienką, z którymi utrzymywałem kontakty nawet po zamknięciu białoruskiego rozdziału w mojej dyplomatycznej biografii. A z Aleksandrem Milinkiewiczem przyjaźnię się do dzisiaj.

Przeprowadzkę z Wilna do Grodna zorganizowałem w ciągu kilku następnych dni. Wraz z rodziną oraz osobistymi rzeczami przejechaliśmy z Wilna do Grodna w piątek 26 sierpnia. Otrzymałem wcześniej informację z Ambasady RP w Mińsku, że mer miasta Grodna przygotował dla mnie i rodziny mieszkanie,

pomieszczenia zaś dla urzędu konsularnego miały być przedmiotem dalszych poszukiwań i rozmów z lokalnymi władzami.

Pierwsze kroki w Grodnie

Niestety, po przyjeździe do Grodna, w piątek po południu okazało się, że osoba odpowiedzialna za wydanie kluczy do mieszkania wyjechała już z miasta na weekend i może być dostępna dopiero w poniedziałek. Znalazłem się w dość dziwnej sytuacji. Naprędce zaproponowano mi nocleg w miejscowym hotelu, ale jakość tego przybytku i przebywający w nim goście nie odpowiadały warunkom dla czteroosobowej rodziny, w dodatku z psem i żółwiem. Towarzyszył nam cały duży samochód bagażowy pełen książek, ubrań, i innych rzeczy osobistych, przywiezionych z dotychczasowego mieszkania w Wilnie. Nijak tego wszystkiego nie dałoby się zmieścić w hotelowym pokoju. Z pomocą działaczy Związku Polaków na Białorusi – Tadeusza Gawina i Stanisława Bujnickiego zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie zdeponować całą masę rzeczy osobistych i jak oraz gdzie przenocować ze zmęczonymi podróżą dziećmi. Sytuacja była zabawna, ale szybko znaleźliśmy rozwiązanie. Stanisław Bujnicki, który w pierwszym okresie działalności ZPB pełnił krótko funkcję wiceprezesa organizacji, zaproponował swoje pomieszczenia w remontowanej właśnie siedzibie jego firmy budowlanej przy ulicy Budionnego. W samym centrum miasta tuż koło stacji kolejowej. Okazało się, że budynki, którymi dysponuje, to część kompleksu dawnej fabryki i składów tytoniowych, które powstały w końcu XIX w. i stanowiły w ostatnich latach ruinę szpecącą centrum Grodna. Bujnicki zakupił podupadłą nieruchomość, w istocie obiekt przemysłowy w stanie ruiny i od 1992 r. remontował go, wykorzystując odnawiane części budynku na potrzeby komercyjne i administracyjne swoich projektów biznesowych. W końcu sierpnia 1994 r. do dyspozycji miał już parter jednego skrzydła dawnej fabryki. A na czwartej kondygnacji, czyli na poddaszu przygotował kilkanaście pokoi gościnnych dla swoich robotników. Stan techniczny poddasza można by określić jako „deweloperski”. W pokojach była wprawdzie podstawowa infrastruktura, ale wokół unosił się pył z zakończonej budowy, część pomieszczeń nie miała pomalowanych ścian, na drutach z sufitu zwisały gołe żarówki, w toaletach brakowało sedesów do ubikacji. Dzień się kończył, dzieci były zmęczone. W tej sytuacji niewiele myśląc, zdecydowałem się skorzystać z gościnności pana Bujnickiego. W ciągu godziny z pomocą działaczy ZPB rozładowaliśmy rzeczy z samochodu bagażowego, znaleziono dla nas łóżka i pościel, posprzątaliśmy dwa pokoje gościnne na poddaszu i pierwszą noc w Grodnie spędziliśmy w atmosferze przygody wakacyjnej, jak na harcerskim obozie.

Siedziba Konsulatu

Kiedy następnego dnia, w niedzielę obudziłem się rano i zszedłem na dół budynku, zacząłem rozglądać się po obiektach starej fabryki i składów tytoniowych. Dachy większej części były zrujnowane. Ściany zalane wodą, porośnięte młodymi drzewkami. Dziury w okiennicach, połamane części zardzewiałej linii produkcyjnej. Pierwsze piętro było jeszcze niezagospodarowane. Uprzątnięto jedynie gruz, wstawiono okna i drzwi, aby budynek nie nabierał wilgoci. W pomieszczeniach – wysokich i stanowiących kiedyś przestrzeń produkcyjną – zachowały się jeszcze fragmenty metalowych konstrukcji, wskazujących na obecność maszyn. Wszystko to stwarzało atmosferę grozy i beznadziei. Postindustrialny krajobraz zaczął jednak nieoczekiwanie przemawiać do mojej wyobraźni. Przypomniałem sobie, że widziałem gdzieś zdjęcia obiektów poprzemysłowych, w których powstawały restauracje, hotele, a nawet mieszkania – lofty. W Wielkiej Brytanii i USA takie stare nieużyteczne budynki remontowano i przerabiano, nadając im nowe funkcje i wykorzystując ogromną przestrzeń. Jeżeli chodzi o metraż i wysokość tych pomieszczeń – przyszło mi do głowy – doskonale nadawały się na potrzeby administracyjne urzędu konsularnego. Pomysł wydawał się szalony, ale powoli z dnia na dzień konfrontowałem go z opiniami wielu osób, w tym z Markiem Karpem, dyrektorem Ośrodka Studiów

Wschodnich, który odwiedził mnie w Grodnie kilka dni po moim przyjeździe. Kiedy zgłosiłem to w MSZ, w departamencie odpowiedzialnym za sprawy administracyjno-inwestycyjne, znalazł się jeden człowiek – pan Krzysztof Buraczewski, który od razu podchwycił ideę i stał się moim wiernym sojuszni-

kiem aż do zakończenia projektu i uroczystego otwarcia Konsulatu Generalnego w czerwcu 1995 roku.

Zamysł był taki, aby do czasu wybudowania odrębnego budynku konsulatu potraktować te lofty na Budionnego jako zastępcze i tymczasowe, aby urząd konsularny RP zaczął jak najszybciej działać.

Aby nie rozpraszać się – a byłem w tym momencie konsulatem jednoosobowym – zająłem dwa kolejne pokoiki gościnne na poddaszu, rozstawiłem skromne meble pożyczone od pana Stanisława Bujnickiego, rozłożyłem prywatny komputer i drukarkę i w ciągu kilku dni konsulat zaczął formalnie działać. Główne pomieszczenie biurowe powstało po dostosowaniu pokoiku sprzątaczki, w którym trzymała miotły, szczotki, wiadra i środki czystości. Nie były to oczywiście pomieszczenia recepcyjne, mało kto mnie tam wówczas odwiedzał. Ale dzięki temu mogłem pilnować prac adaptacyjnych i motywować uwijających się przy remoncie pracowników. W ciągu kilku tygodni, dzięki pomocy pana Krzysztofa Buraczewskiego

w MSZ przygotowaliśmy projekt adaptacji pomieszczeń. Miałem na pierwszej kondygnacji kilkaset metrów kwadratowych do własnej dyspozycji. Pan Stanisław Bujnicki był zachwycony tym pomysłem, gdyż jego obiekt uzyskiwał prestiżową funkcję, a on oczami wyobraźni widział już, że kolejne wyremontowane części starej fabryki będzie mógł komercyjnie wynajmować różnym podmiotom. Odwiedzający mnie wówczas działacze Związku Polaków ze zdumieniem oglądali wybrane na konsulat pomieszczenia, ale z każdym tygodniem, kiedy postępowały prace adaptacyjne, ich zdziwienie malało.

Umowa ze Stanisławem Bujnickim opierała się na założeniu, że w użyczonej przez niego pierwszej kondygnacji konsulat będzie działał najwyżej trzy lata, tymczasowo, do chwili przygotowania innego budynku, zakupionego ze środków MSZ RP. Doszedłem do porozumienia w sprawie stawki miesięcznego czynszu za wszystkie przejęte przeze mnie pomieszczenia i wyszła nam kwota 20 tys. USD rocznie. Dzisiaj taka suma za dzierżawę pomieszczeń dla konsulatu wydaje się śmiesznie niska, ale w latach dziewięćdziesiątych to nie były małe pieniądze – za trzy lata 60 tys. USD. Otrzymałem te pieniądze z MSZ, podpisałem umowę, ale warunek z mojej strony był taki, że tych pieniędzy pan Bujnicki nie weźmie dla siebie, tylko przeznaczy dla firmy remontowej, którą ad hoc znalazłem w Białymstoku. Pracownicy białostockiej firmy uwijali się bardzo skutecznie, a przy tym sprawnie i efektownie podnieśli standardy prac wykończeniowych. Bujnicki przyprowadzał swoich białoruskich fachowców, aby przyglądali się polskim standardom i brali przykład. W ten sposób już w maju 1995 r. Konsulat Generalny w Grodnie zaczynał wyglądać jak poważny urząd, z częścią recepcyjną, okienkami dla obsługi petentów, salą spotkań, pomieszczeniami biurowymi i częścią administracyjno-gospodarczą. Nie ukrywam, że byłem dumny ze swojego dzieła, zwłaszcza kiedy niedowiarki odwiedzały tak wyremontowane i urządzone pomieszczenia, nie kryjąc swojego zdziwienia i zachwytów.

Jesienią 1994 r. zatrudniłem sekretarkę – Teresę Bołuć, kierowcę Stanisława, a od maja 1995 r. sprzątaczkę, której pomieszczenia „brutalnie przejąłem” kilka miesięcy wcześniej. W lutym 1995 r. przyjechał z Warszawy wicekonsul, który wspierał cały proces budowy a jednocześnie wziął na siebie obowiązki konsularne, których przybywało (interwencje dotyczące polskich obywateli, zgony, aresz-

ty i sprawy sądowe, pomoc konsularna itd.). Cały czas pełniłem jeszcze funkcje administracyjno-finansowe, a dokumentów, rozliczeń, faktur przybywało z każdym tygodniem. Pozostawiłem sobie sprawy polonijne i oczywiście na mnie, jako kierowniku urzędu, ciążyły wszystkie obowiązki formalno-protokolarne.

Prace przygotowawcze

Kiedy dużymi krokami zbliżał się termin uroczystego otwarcia Konsulatu, pojawili się jeszcze nowi pracownicy – małżeństwo Jolanta Włodarkiewicz i Andrzej Piątek, którzy przejęli obsługę konsularną. Latem przyjechał do Grodna Henryk Kalinowski z małżonką. Po dziesięciu miesiącach prowizorki oni przejęli ode mnie wszystkie funkcje administracyjno-finansowe. Przy tym mała anegdota. Pan Henryk Kalinowski – w czasach PRL pełnił funkcje konsula m.in. w Konsulacie Generalnym PRL w Mińsku – został skierowany do Grodna na stanowisko administracyjno-finansowe. Ale stało za nim kilkuletnie doświadczenie pracy na Białorusi, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy z niebytu powstawała mniejszość polska w białoruskiej i litewskiej SRS. Był dla mnie zatem studnią wiedzy i ciekawych informacji o tym, jak w ostatnich latach PRL urzędy konsularne i MSZ traktowały Polaków w ZSRS. Konsul Kalinowski doskonale znał Tadeusza Gawina i wszystkich działaczy odradzającej się polskiej mniejszości na Białorusi. Przyjaźnił się zwłaszcza z Tadeuszem Malewiczem, wieloletnim wiceprezesem ZPB. Z inicjatywy konsula Kalinowskiego zatrudniliśmy na etat gospodarczo-pomocniczy Mieczysława Malewicza, brata wiceprezesa. Stworzyliśmy zatem kolejne miejsce pracy dla miejscowych Polaków.

Pan Mieczysław nie słynął z kreatywności, ale posłusznie wypełniał przydzielone mu zadania. Jednym z pierwszych zadań było przymocowanie do bramy wejściowej tablicy informacyjnej dotyczącej urzędu. Są to standardowe mosiężne tablice, które informują po polsku i w miejscowych języku, jaki to urząd, godziny przyjęć interesantów itp. Bezpośrednio do parkanu czy metalowej bramy nie dało się przymocować eleganckiej mosiężnej tablicy, więc należało wykonać podkład z drewna. Pan Mieczysław Malewicz długo się tym zajmował, aż po kilku dniach przyszedł do mojego gabinetu razem z konsulem Kalinowskim i obaj zaprosili, żebym obejrzał dzieło i zaakceptował techniczne rozwiązanie kwestii zawieszenia mosiężnej tablicy. Wyszliśmy przed wejście, stanąłem przed bramą i widzę przywieszoną prostokątną, pomalowaną na czarno deskę, do której ma być przymocowana tablica. Zaakceptowałem. Po czym nagle oświeciło mnie, że wykonawcą tej czarnej deski był człowiek o nazwisku Malewicz. „Kwadrat Malewicza” – pomyślałem. Konsulat Generalny w Grodnie to studnia artystycznych inspiracji.

Po uroczystym otwarciu Konsulatu, o czym szczegółowo poniżej, podjąłem działania w celu przygotowania koncepcji budowy dla urzędu obiektu docelowego. Z urzędem miasta Grodna oraz przedstawicielami rady miejskiej rozpocząłem rozmowy o rozwiązaniu kwestii nieruchomości/działki pod budowę konsulatu. Ponieważ atmosfera w relacjach dwustronnych była jeszcze bardzo dobra, moje zapytanie potraktowano jako propozycję kompleksowego podejścia do sprawy. Zaproponowano, abym spytał w Białymstoku, czy tamtejszy samorząd jest gotów do wymiany nieruchomości. Oni nam działkę w Grodnie, a my im w Białymstoku. Pojechałem Białegostoku i z tamtejszą radą miejską uzgodniliśmy, że taka wymiana deklaracji jest możliwa w ramach partnerskiej współpracy miast. Dla obu społeczności obecność konsulatu była sprawą prestiżową. Przygotowano propozycję i już po kilku miesiącach zaoferowano Białorusinom lokalizację. Ze swoim – wydawałoby się bardzo dobrym pomysłem – udałem się do Warszawy, do MSZ. Ku mojemu zdumieniu otrzymałem bardzo chłodne pouczenie, abym się nie zajmował takimi sprawami. Wytłumaczono mi zawile, że to kwestia uzgodnień międzyrządowych, a tu mamy do czynienia z samorządami. Mój entuzjazm opadł. Nie pomogły interwencje na wyższym szczeblu. Prawnicy MSZ przygotowali ekspertyzę dla ministra, z której jednoznacznie wynikało, że taki zabieg jest niemożliwy do przeprowadzenia. Zamiast pochwały i akceptacji otrzymałem surowe pouczenie, abym nie wchodził w zakres kompetencji, który nie jest przypisany do pełnionej przeze mnie funkcji. Po kilkunastu miesiącach rada miasta Białegostoku uchwaliła jednak życzliwą wobec strony białoruskiej propozycję. Na Białorusi już zaczęły się rozkręcać nowe porządki, wprowadzane przez Łukaszenkę i jego postsowiecki aparat, zatem taki gest życzliwości – czyli przekazanie dla polskiego konsulatu nieruchomości – uznano za jakąś fanaberię. Sprawa została wstrzymana. W miejscowych mediach pojawiały się zaś złośliwe komentarze w stylu: „Maszkiewicz urządził w Grodnie filię sztabu NATO”. Zaczęły się nawet domysły i podejrzenia z pytaniem: dlaczego polska flaga powiewa na ulicy marszałka Budionnego? Co to za prowokacja? Nie brakowało pomysłów wzywających do likwidacji konsulatu i wyrzucenia „polskich okupantów” z białoruskiego terytorium.

Minister Władysław Bartoszewski i uroczyste otwarcie

Zanim jednak odrodziły się na dobre sowieckie resentymenty, w czerwcu 1995 r. zdążyłem doprowadzić do uroczystego otwarcia Konsulatu Generalnego. Szefem resortu był wówczas profesor Władysław Bartoszewski, który na moją propozycję przyjazdu do Grodna i uroczystego otwarcia konsulatu zareagował entuzjastycznie. Mimo podeszłego wieku wsiadł w samochód i z Warszawy przyjechał do

Grodna z dużą delegacją pracowników MSZ, posłami i senatorami.

Ze strony białoruskiej nie przybył jednak jego odpowiednik. Władimir Sieńko wykręcił się ważnymi sprawami w Mińsku i odprawił na uroczystość swojego zastępcę, młodego urzędnika kojarzonego z ekipą Łukaszenki – wiceministra Walerego Cepkało. Tak, to późniejszy „opozycyjny” kandydat w prawyborach prezydenckich w 2020 roku….

W swoim przemówieniu podczas uroczystości Cepkało wprawił wszystkich w niemałą konsternację, stwierdzając m.in., że sąsiadów się nie wybiera i skoro los tak sprawił, że mamy wspólną granicę, to musimy jakoś tam współpracować. Mimo tego chłodu ze strony Mińska i protokolarnego faux pas uroczystość była bardzo udana. Przyjechało z Polski wielu znamienitych gości – posłów, senatorów, przedstawicieli organizacji wspierających Polonię, delegacje instytucji rządowych i samorządów z Białegostoku, Łomży i Suwałk. Ze strony władz grodzieńskich przemawiał ówczesny gubernator obwodu Aleksander Dubko oraz mer miasta Henryk Krupienko. Wokół konsulatu urządziliśmy z moimi współpracownikami z pomocą regionalnych izb gospodarczych z trzech sąsiednich polskich województw dużą wystawę polskich przedsiębiorstw. Władze Białegostoku zapewniły barwną oprawę – przyjechała kolorowo ubrana orkiestra dęta, która cały dzień – zarówno na uroczystości, jak i potem

na ulicach miasta – grała wesołe melodie i polskie pieśni patriotyczne. Na placu przed konsulatem przy dźwiękach polskiego hymnu uroczyście podniesiono na maszt flagę RP.

Minister Bartoszewski był w doskonałej formie, żartował i opowiadał szereg anegdot dotyczących jego wspomnień na temat przedwojennego Grodna i Kresów. Zaznaczył też, że dowiedział się, iż fabryka tytoniowa w Grodnie była założona przez żydowskich przedsiębiorców – rodzinę Szereszewskich. Okazało się, że zna osobiście przedstawicieli tej rodziny w USA i zapewnił mnie, że przy nadarzającej się okazji wspomni im, iż otwierał konsulat polski w pomieszczeniach zbudowanych przez ich przodków.

Całodniowe uroczystości związane z otwarciem konsulatu były dużym wydarzeniem dla miejscowych Polaków. Minister złożył kwiaty pod pomnikiem Elizy Orzeszkowej, a następnie pojechał do siedziby Związku Polaków i odbył spotkanie z prezesem Tadeuszem Gawinem i całym kierownictwem organizacji. Po południu delegacja wyruszyła w drogę powrotną do Warszawy.

Polska mniejszość i stosunki dwustronne

Po objęciu urzędu prezydenta przez Aleksandra Łukaszenkę latem 1994 r. wcale nie było oczywiste, że mniejszość polska na Białorusi stanie się zakładnikiem relacji z Warszawą. Nie było też oczywiste, że nowy prezydent będzie dążył do pogorszenia relacji z Polską. W trakcie wizyty przedwyborczej w Grodnie wiosną 1994 r. Łukaszenka jako kandydat złożył wizytę w siedzibie ZPB. Zachowało się zdjęcie, na którym prezes Tadeusz Gawin przyjmuje gościa za swoim biurkiem, a przyszły dyktator grzecznie go słucha, siedząc na krześle obok niczym petent. Kilka miesięcy po wyborach Łukaszenka przyjechał do Grodna i odbył z mieszkańcami miasta otwarte spotkanie w teatrze. Zaproszono przedstawicieli polskiej mniejszości, a także mnie jako konsula generalnego. Wtedy po raz pierwszy miałem okazję odbyć krótką nieformalną rozmowę z nowym prezydentem. Nie odniosłem wówczas wrażenia, że jest to jakiś straszny uzurpator. Łukaszenka posługiwał się retoryką opartą na sowieckich wzorcach – dobre sąsiedztwo, poszanowanie praw obywatelskich, rozwój relacji gospodarczych z Polską, budowa infrastruktury granicznej, drogowej i komunikacji z Europą Zachodnią, itd. Wówczas – o czym wcześniej nie wiedziałem – białoruski rząd dyskretnie zabiegał o stworzenie infrastruktury pozwalającej na bezpośrednią komunikację drogową z obwodem kaliningradzkim. W Grodnie powszechnie się mówiło o przygotowywanej nowej drodze asfaltowej, która miała skomunikować dotychczasowe szlaki z nowym przejściem granicznym w Lipszczanach, na północ od Grodna. Od tego przejścia do Gołdapi, czyli pętli drogowej na granicy z obwodem kaliningradzkim było około 100 km. Wiosną 1996 r. w polskich mediach wybuchł skandal, gdyż dziennikarze ujawnili, że polski rząd jest skłonny do rozmów z władzami Federacji Rosyjskiej o ułatwieniach w budowie przez terytorium województwa suwalskiego korytarza transportowego od Grodna do Kaliningradu. Tygodnik „Nie” – najwyraźniej z inspiracji polityków rządzącej wówczas lewicy – wyśmiał całą sprawę, umieszczając w wydaniu na „prima aprilis” żartobliwy tekst o rzekomo planowanej wymianie terytoriów między Polską a Białorusią. W zamian za zgodę na budowę korytarza Polska otrzymałaby lewobrzeżną część Grodna. Ten dowcip został jednak w Grodnie przyjęty poważnie. W mieście gruchnęła plotka, że mieszkania na nowych osiedlach po drugiej stronie Niemna gwałtownie podrożały. Wiele osób pytało mnie o tę sprawę, ale traktowałem ją wówczas jako efekt jakiegoś splotu nieporozumień, plotek i domysłów. Owszem, ówczesny wojewoda suwalski Cezary Cieślukowski w rozmowach ze mną potwierdzał, że zamierza podpisać porozumienie z obwodem grodzieńskim i będzie zabiegał o otwarcie przejścia granicznego w Lipszczanach (po stronie białoruskiej Zofiówce/Sofiowo), widząc w tym szansę na gospodarcze ożywienie regionu. Po latach, kiedy przyglądałem się tej sprawie przez pryzmat dostępnych w Rosji dokumentów i artykułów w mediach oraz na podstawie opracowań eksperckich, nabrałem przekonania, że w istocie intencją Moskwy i Mińska było uruchomienie korytarza transportowego do Kaliningradu. Jednak polski rząd, ówczesna lewicowa ekipa na szczęście wycofała się z pomysłu. Od tego czasu relacje Mińska z Polską zaczęły systematycznie się pogarszać. Proces erozji trwał wiele lat i trudno go powiązać z jakimś pojedynczym, konkretnym wydarzeniem politycznym czy gospodarczym. Sam Łukaszenka i otaczający go aparat administracyjny posługiwali się schematami sowieckimi i uważali, że Polska zdradziła Mińsk, Moskwę i ideały „braterstwa słowiańskiego”, dryfując w stronę Unii Europejskiej i NATO. Polska mniejszość stawała się coraz bardziej zakładnikiem tej polityki. I trudno tutaj obwiniać Warszawę, gdyż niezdolność do samodzielnego decydowania o sobie i zależność mentalna od Rosji czyniła białoruski aparat rządzący coraz mocniej uwikłany w moskiewskie interesy, wychodzące poza kontekst dwustronnej i sąsiedzkiej współpracy.

Z każdym rokiem obserwowałem obniżanie się standardów państwa demokratycznego. O ile Łukaszenka został wybrany w wolnych i demokratycznych wyborach w 1994 r., to każde następne wybory stawały się coraz bardziej dekoracją i fasadą, zza której – już będąc ambasadorem w Mińsku (w latach 1998–2002) – dostrzegałem rodzący się postsowiecki reżim. Na pracę Konsulatu Generalnego zmiany polityczne w tamtym okresie jeszcze nie miały istotnego wpływu. Placówka funkcjonowała sprawnie. Udało mi się nawiązać dobre, a nawet przyjazne relacje ze wszystkimi ważniejszymi urzęd-

nikami w mieście i regionie.

Do priorytetów – z punktu widzenia polskiej mniejszości – należała kwestia szkolnictwa polskojęzycznego. W 1995 r. z dużym rozmachem ruszyła budowa szkoły polskiej w dzielnicy Dziewiatówka w Grodnie. Związek Polaków przy wsparciu Senatu RP i Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” przygotowywał wiele kolejnych inwestycji – budowę drugiej szkoły w Wołkowysku oraz ośrod-

ków polskich w Lidzie i Szczuczynie. Odrębną kwestią pozostaje ocena budowy domów polskich, zwłaszcza w Lidzie i Szczuczynie, do czego byłem bardzo sceptycznie nastawiony. Nie dostrzegałem bowiem potencjału społecznego i prawdziwego zaangażowania miejscowych działaczy polskich. Zawsze przedstawiałem jako przykład dom polski w Baranowiczach, którego powstanie było związane z ogromną organiczną pracą tamtejszej społeczności polskiej. Niezależnie od tego Związek Polaków na Białorusi jako całość stawał się z każdym rokiem coraz liczniejszą i coraz poważniejszą organizacją społeczną.

Środowiska demokratyczne i narodowe – Białoruski Front Narodowy – miały w Grodnie swoje silne zaplecze. Regionalna gazeta „Pahonia”, wydawana przez Mikołę Markiewicza oraz krąg historyków, krajoznawców i miłośników swojej małej ojczyzny na czele z Aleksandrem Milinkiewiczem. Ważną postacią był bard i aktor Wiktor Szałkiewicz, który swoją twórczością łączył tradycje wielonarodowego miasta z jego przedwojenną historią. Przywracając niepowtarzalny klimat kulturowy Ziemi Wileńskiej i Grodzieńskiej, Szałkiewicz nawiązywał w swoich utworach do tekstów takich pisarzy jak Mackiewicz czy Piasecki.

Ciągle jednak towarzyszyło mi wrażenie, że nad Grodnem kładzie się cieniem sowieckie dziedzictwo, klimat przeniesiony z powieści „Zapiski oficera Armii Czerwonej”. To nie tylko zmienione historyczne nazwy ulic i placów, ale także bardzo dużo wypalonego miejsca w ludzkich sercach i umysłach. Bolszewizm do dzisiaj ciąży temu miastu, nie pozwalając odrodzić się mimo jego wspaniałej przeszłości, zwłaszcza dziedzictwa historycznego – Tyzenhauzów i polskich królów, Wielkiego Księstwa Litewskiego, rzeszy innowierców i uciekinierów z całej Europy, którzy w tej części Rzeczypospolitej odnajdywali swoje miejsce na ziemi. Całe to bogactwo zostało przysypane gruzem z ogromnego kataklizmu, jakim był komunizm i bolszewizm. Nieprzypadkowo los więzienny i łagrowy jednego z największych polskich pisarzy – Gustawa Herlinga-Grudzińskiego – zaczyna się w 1940 r. w grodzieńskim więzieniu. Inny świat, nieludzka ziemia zaczynała się tutaj, obok Zamku Batorego, Kościoła jezuitów, klasztoru brygidek i kościoła franciszkanów, w którym też kilka lat swojej pracy duszpasterskiej spędził św. Maksymilian Kolbe.

Kultura

W największej sali recepcyjnej powiesiłem portret Elizy Orzeszkowej. Bardzo chciałem, aby stała się patronką wszystkich dobrych spraw, gdyż łączyła swoją twórczością to, co najbardziej wartościowe w historii Polski i historii narodów zamieszkujących Ziemię Grodzieńską. Z Warszawy sprowadziłem namalowany na zamówienie MSZ, a z inicjatywy wspomnianego wcześniej Krzysztofa Buraczewskiego, olejny portret pisarki na płótnie. Potem niestety po latach gdzieś się zawieruszył. Kolejni konsulowie usunęli go, nie doceniając wartości życia i dzieła autorki „Nad Niemnem”. A szkoda.

W tej właśnie największej sali raz w miesiącu organizowałem wydarzenia kulturalne, których celem była integracja środowiska polskiego i białoruskiego. Nazwałem te wydarzenia „czwartkami w konsulacie”, nawiązując do królewskiej tradycji Grodna z końca XVIII w. Natomiast Wiktor Szałkiewicz w związku z tym ułożył prześmiewczą fraszkę: „Czwartek w konsulacie, piątek na komisariacie”. W połowie lat dziewięćdziesiątych nikt sobie jeszcze nie zdawał sprawy, jak bardzo ten żarcik słowny stanie się brutalną rzeczywistością. Po ćwierć wieku niemal każde wydarzenie organizowane przez środowiska polskie lub niezależnych białoruskich twórców będzie traktowane jako zagrożenie dla reżimu Łukaszenki. Wówczas jednak miałem wiele szczęścia, że otaczali mnie ludzie, którzy chcieli uczestniczyć w promowaniu polskiej wysokiej kultury. Mieliśmy w ramach „czwartków” i koncerty, i spotkania z aktorami lub piosenkarzami, wystawy, prezentacje książek i czasopism. Przywoziłem z Warszawy zacnych i ciekawych gości. Konsulat był się nie tylko urzędem, ale także ważnym miejscem na kulturalnej mapie Grodna.

Organizacje polskie na Grodzieńszczyźnie

Jako konsul generalny miałem wyjątkową okazję przyglądać się z bliska społecznej aktywności Polaków na Grodzieńszczyźnie. W latach 1988–1990 najpierw w Lidzie, potem w Grodnie działało Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe im. Adama Mickiewicza. W czerwcu 1990 r. większość polskich organizacji połączyła siły w jeden duży Związek Polaków na Białorusi. Im bardziej poznawałem i przyglądałem się, tym bardziej doceniałem jakiego wielkiego dzieła dokonano. Jednak początki mojej znajomości z ZPB naznaczone były daleko idącą nieufnością. Będąc pracownikiem MSZ odpowiedzialnym za współpracę z polską diasporą, miałem okazję odwiedzić wiosną 1991 r. Grodno, towarzysząc ówczesnemu wiceministrowi kultury Michałowi Jagielle. Przyjął nas prezes Tadeusz Gawin. Spotkanie było kuriozalne, ponieważ zaprosił delegację do restauracji na obiad i tam zobaczyłem go po raz pierwszy w mundurze oficera wojsk łączności białoruskiej straży granicznej. Wojska sowieckie chroniące granicę były częścią struktury KGB, dlatego trudno się dziwić, że wszyscy w Warszawie patrzyli na podpułkownika Tadeusza Gawina z daleko idącą ostrożnością. Z biegiem lat moja nieufność zmieniła się w zażyłość, a nawet przyjaźń. Jako polski dyplomata, który przepracował na Białorusi blisko osiem lat, mogłem się przekonać, że Tadeusz Gawin był oddany nie tylko sprawie swoich rodaków, ale także doskonale rozumiał jaką rolę może odegrać mniejszość polska na Białorusi w budowaniu dobrych i sąsiedzkich relacji. W porównaniu do Litwy i Ukrainy, gdzie mniejszość polska była aktywnie wykorzystywana przez Moskwę do hamowania aspiracji niepodległościowych wybijających się na niepodległość republik, Związek Polaków na Białorusi pod kierownictwem Gawina okazał się największym sojusznikiem białoruskiego odrodzenia narodowego. Wydaje się, że stało się to też główną przyczyną fali represji wobec Polaków na Białorusi, która rozkręcała się od 2005 r. i trwa do dzisiaj. W interesie Moskwy nie leżały nigdy ani niepodległość Białorusi, ani dobre relacje z Polską. Gawin stawał się dla postsowieckiego aparatu państwowego osobą coraz bardziej niewygodną. ZPB w latach dziewięćdziesiątych stawał się najliczniejszą i niezależną od władzy organizacją społeczną na Białorusi. Ponieważ jednak spraw i problemów przybywało, nie obyło się też bez konfliktów wewnętrznych i napięć między działaczami. Starałem się odgrywać rolę moderatora i pośrednika między zwaśnionymi osobami. Nie zawsze się to udawało.

W związku z powstającą pierwszą polską szkołą w Grodnie, osoby w Związku skupione na aktywności edukacyjnej, miały naturalne aspiracje, aby przejmować inicjatywę. Ta część działaczy ze Stanisławem Sienkiewiczem i Teresą Kryszyń na czele nie potrafiła pogodzić się z Tadeuszem Gawinem w kwestii mianowania kandydata na dyrektora nowej szkoły. Myślę, że była to jedna, choć pewnie nie jedyna, przyczyna oddzielenia się tej części działaczy od ZPB i utworzenia w grudniu 1995 r. Polskiej Macierzy Szkolnej. Dużą rolę w powołaniu nowej organizacji odegrali niektórzy przedstawiciele „Wspólnoty Polskiej”, którzy nie bardzo akceptowali Tadeusza Gawina.

Do tego trzeba dodać jeszcze jeden rozłam w ZPB tj. odejście kilku ważnych działaczy z Lidy do Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lidzkiej. Na czele tej niewielkiej organizacji stał przez długie lata Aleksander Kołyszko. Mimo napięć i negatywnych emocji między poszczególnymi środowiskami polskimi na Grodzieńszczyźnie udawało mi się utrzymywać ze wszystkimi równy dystans i wspierać ich w każdym dobrym dziele.

Budowa i przygotowanie do otwarcia polskiej szkoły, w dzielnicy Dziewiatówka w Grodnie mocno konsolidowały środowiska polskie. Bardzo ważną postacią, wspierającą proces uruchomienia i wyposażenia tej polskiej placówki oświatowej był redaktor Lesław Skinder, dziennikarz radiowy, znany komentator sportowy i zaangażowany działacz odchodzącego pokolenia tzw. środowisk kresowych. Lesław Skinder mobilizował w całej Polsce – dzięki audycjom radiowym i bezpośrednim spotkaniom – zbiórki darów i sprzętu dla szkoły w Grodnie. Jego związek emocjonalny z tym miastem wynikał z faktu, że urodził się w Grodnie i spędził pierwsze lata swojego życia w rodzinie oficera Wojska Polskiego. Jego

matka była nauczycielką w jednej z grodzieńskich szkół. Razem z Lesławem Skinderem objechałem wiele polskich miast, aby mobilizować samorządy i organizacje społeczne do pomocy w powstaniu i funkcjonowaniu polskojęzycznej oświaty na Białorusi.

Następną placówką zbudowaną po kilku latach ze środków RP była nowa szkoła w Wołkowysku. Tadeusz Gawin zabiegał o powstanie i uruchomienie podobnej szkoły w Nowogródku. Ten wysiłek spotykał się jednak z poważnymi przeszkodami ze strony administracji Łukaszenki, niechętnych urzędników w samym mieście Mickiewicza, oraz z niezrozumieniem w Warszawie.

Jako konsul generalny angażowałem się w każde przedsięwzięcie zarówno ZPB, jak i Macierzy Szkolnej. Dość powiedzieć, że w pomieszczeniach obok Konsulatu udało się wygospodarować miejsce dla tej organizacji, gdzie przez lata odbywały się kursy języka polskiego, na które uczęszczały setki dzieci i młodzieży. Dzięki ZPB i Macierzy Szkolnej wielu młodych Polaków z Grodzieńszczyzny skorzystało następnie ze stypendiów w Polsce.

Weterani i kombatanci polscy

Odrębną grupą wśród polskiej wspólnoty byli weterani i sybiracy. Z każdym rokiem ubywało tej części społeczności. Pamiętam jaką wielką sprawą była pamięć o nich i pielęgnowanie relacji z kombatantami. Uczestniczyłem w wielu takich mniejszych i większych uroczystościach. Dziesiątki, setki odznaczonych to może niewielka liczba, ale ważniejszy był sam fakt, że Państwo Polskie o nich pamięta, co oddziaływało na rodziny i środowiska, w których żyli. W 1996 r. rząd RP podjął decyzję o regularnych wypłatach zapomogi dla tych wszystkich, których obejmowaliśmy ewidencją.

Pamiętam szczególnie jednego z takich weteranów Józefa Kota z mickiewiczowskiej miejscowości Bieniakonie w pobliżu granicy z Litwą. Pan Kot dobiegał setnego roku życia, ale jako szeregowy żołnierz doskonale pamiętał służbę w legionach Piłsudskiego, udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Regularnie

jeździłem do niego z Grodna i brałem udział w rodzinnych uroczystościach. Kiedy zmarł, a było to w końcu sierpnia 1996 r., pojechałem na pogrzeb i nad trumną wygłosiłem przemówienie, dając wiele powodów do wzruszenia licznie zebranym żałobnikom. Uroczystość odbywała się w późnych godzinach popołudniowych, nad cmentarzem zachodziło słońce, była piękna, dojrzała letnia aura. Niepowtarzalny klimat litewsko-białoruskiego pogranicza. Trumnę Pana Józefa spuszczono do grobu wraz ze słabnącym światłem zachodzącego nad Bieniakoniami słońca.

Największą grupę wśród weteranów stanowili żołnierze Dywizji Kościuszkowskiej oraz wszystkich formacji wojska sowieckiego, które nazywano polskimi oddziałami. Nie robiliśmy rozróżnienia dla tak odmiennych grup kombatantów, gdyż byłych żołnierzy Armii Andersa było zaledwie kilku, a pamięć o poświęceniu i trudnych, skomplikowanych losach licznych „berlingowców” miała ogromne znaczenie edukacyjne.

Zdarzało się, że odkrywaliśmy wśród weteranów osoby o niejednoznacznej biografii, te, które prawdopodobnie działały wbrew interesom polskim. Tzw. żołnierze AK okazywali się (wg pogłosek) donosicielami albo agentami. Weryfikowanie tych informacji okazywało się niemożliwe. U schyłku ich życia ważniejsze było, że wiemy o tej historii i wielkodusznie milczymy, mając nadzieję, że ich wnuki i prawnuki sami ocenią, co było dobre, a czego trzeba się wstydzić.

Kościół

Relacje Konsulatu Generalnego z duchowieństwem katolickim były bardzo intensywne. W latach dziewięćdziesiątych większą część kleru rzymskokatolickiego stanowili obywatele RP. Do wyjątków należeli duchowni z Lidy i Pińska, którzy przetrwali wojnę i czasy sowieckie. Miałem to szczęście spotkać jeszcze proboszcza w Lidzie o. Stanisława Rojka (1908–1996), który z tym miastem nieprzerwanie był związany od 1939 r., najpierw jako katecheta w miejscowej szkole wysłany przez oo. pijarów z Krakowa, potem proboszcz lidzkiej fary. Znałem też dobrze i wielokrotnie się spotykałem z legendarnym kapłanem Białorusi, późniejszym kardynałem Kazimierzem Świątkiem z Pińska. Obaj zaimponowali mi swoją postawą – łączyli doskonale polski patriotyzm ze zrozumieniem dla narodowych aspiracji i duchowych potrzeb Białorusinów. Dzisiaj Kościół katolicki na Białorusi jest samodzielną i rozbudowaną strukturą. Ale warto przypomnieć, że w 1989 r. na terytorium rozległego obwodu grodzieńskiego pracowało zaledwie trzydziestu księży. (Aronowicz Michał, Grasiewicz Józef, Gawrychowski Bolesław, Rojek Stanisław, Bańkowski Jan, Soroko Feliks, Pietrasz Stanisław, Ciereszko Aleksander, Bartoszewicz Piotr, Szaniawski Kazimierz, Tomkowicz, Alojzy, Szczepaniak Karol, Chańko Antoni, Żylis Kazimierz, Kisiel Józef, Dziemianko Antoni, Lisowski Wincenty, Sadowski Stanisław, Żylwietro Witold, Nieściuk Leon, Romańczuk Jan, Szemiet Aleksander, Jakubiec Ryszard, Krysztopik Tadeusz, Pacyna Stanisław, Jusiel Antoni, Radomski Lucjan, Łozowicki Witold, Filipczyk Antoni, Gil Józef, Pieciun Jan, Jabłoński Henryk, Żyrawski Edward, Zaniewski Józef). Kiedy mianowanego przez Jana Pawła II biskupa Tadeusza Kondrusiewicza wysłano do Moskwy w roli nuncjusza, biskupem w Grodnie został młody proboszcz ks. Aleksander Kaszkiewicz, którego poznałem w kościele Ducha Świętego w Wilnie.

Trwająca wiele lat dyskusja nt. polskości Kościoła katolickiego na Białorusi prowadziła do krytyki duchownych, iż coraz częściej pomijany jest język polski w liturgii. Przychodziło mi wielokrotnie bronić kardynała Kazimierza Świątka i jego strategii. Był to wielki polski patriota, który jednak rozumiał, że cele wspólnoty religijnej nie zawsze pokrywają się z interesem danej grupy etnicznej. Dzisiaj Kościół katolicki ma rozbudowaną strukturę i setki białoruskich duchownych, wychowanych i wykształconych w powołanych na Białorusi seminariach w Grodnie i Pińsku. Dla przyszłości Białorusi, jej odrodzenia i zakorzenienia w europejskiej tożsamości istnienie instytucji kościelnych, parafii i wspólnot wydaje się najważniejszy i korzystny także dla budowania dobrego sąsiedztwa z Polską.

Podsumowanie

Konsulat Generalny w Grodnie w pierwszych trzech latach swojej działalności wyraźnie wpisał się w krajobraz polityczny, społeczny i kulturalny miasta i regionu. Kiedy po latach odwiedzałem ten sam urząd w tym samym miejscu już ze znacznie powiększoną obsadą i liczbą pomieszczeń, uświadamiałem sobie, jak ważnym urzędem polskim była i pozostaje ta placówka zwłaszcza dla tysięcy naszych rodaków żyjących za tzw. kordonem.

Comments are closed.